Było warto, George? Powiedz, było? Powiedz, jeśli możesz, bo przysięgam na Boga, ja nie wiem. Ja już nic nie wiem.
Nie tak dawno temu nastąpił wysyp książek o zombie. Wcześniej były wampiry, wilkołaki, czarownice, nocni łowcy, anioły, demony, elfy, wróżki... Ostatnio widocznie nastał czas zombiaków. Ale takiego połączenia jak w Feed to chyba jeszcze nie było. No bo hordy nieumarłych i... blogerzy?
Wynalezienie leku na raka, zwalczenie grypy, a nawet zwykłego przeziębienia miało być przełomowym momentem w historii ludzkości. Niestety skutek okazał się zgoła inny, niż się spodziewano - w końcu nikt nie zamierzał wywołać infekcji, która zamieniałaby ludzi w potwory pragnące tylko jednego... I wbrew pozorom nie jest to pokój na świecie. Kilkadziesiąt lat po wydarzeniach z 2014 roku spełnia się największe marzenie Georgii i Shauna Masonów - będą towarzyszyć senatorowi Peterowi Rymanowi, kandydatowi na prezydenta, podczas jego kampanii wyborczej. Nie mają jednak pojęcia, na co się natkną i jak wpłynie to na ich życie.
Na początek może zajmijmy się fabułą. Feed zawdzięcza swoją oryginalność nie tylko nietypowemu zestawieniu, ale również odmiennemu, niż chociażby w World War Z, egzystowaniu ludzi pośród zombie. To samo można powiedzieć o samej specyfice tych potworów. Wbrew pozorom powieść Miry Grant nie kręci się wokół tylko tego jednego tematu. Polityka odgrywa tutaj bardzo ważną rolę, od początku aż do końca. Nie została "wepchnięta" tam od tak sobie, żeby tylko popchnąć akcję do przodu. Te polityczne rozgrywki i intrygi śledzi się z przyjemnością, a nawet z lekką ekscytacją obserwuje, w jakim kierunku to zmierza. Z drugiej strony same zombie zostały zepchnięte na dalszy plan - autorka skupiła się na blogerach i statystykach. W rezultacie książka trochę odbiega od głównego tematu i trudno jednoznacznie określić jej przynależność gatunkową.
Akcja nie leci na łeb, na szyję od samego początku. Na dobrą sprawę, im bardziej zbliżamy się ku końcowi, tym bardziej nabiera ona tempa. Jednak przez pierwszą połowę książki w miarę często towarzyszą nam dosyć nudne momenty...
Poprawka, bardzo nudne momenty. Nie dzieje się praktycznie nic ciekawego, autorka zbyt dużo czasu poświęciła na zbędne opisy i wprowadzenie. Jestem osobą, która strasznie szybko się nudzi i ciężko było mi przebrnąć przez początki Feed. Moim zdaniem mniej więcej połowę wydarzeń można by spokojnie wyciąć albo przerzucić do dalszych części książki. Ale... Żeby nie było, że wciąż narzekam, to muszę dodać, iż z czasem akcja się rozwija i z każdą kolejną stroną (no, prawie każdą), robi się coraz ciekawiej. Wprawdzie większości rzeczy się domyśliłam (wbrew pozorom nie chodzi mi o zakończenie, mam chory mózg - muszę trzymać poziom) i powieść zrobiła się trochę przewidywalna. A jednak niektóre wydarzenia mnie zaskoczyły i to zdecydowanie zasługuje na pochwałę.
Okay, to czy zanudzi was na śmierć czy nie, zależy od waszej tolerancji. Mnie przykładowo to nie przeszkadzało i, szczerze, nawet nie zwróciłam na to uwagi. Częściowo można zwalić winę na to, że jestem trochę mało spostrzegawcza i takie rzeczy zauważam dopiero, gdy mi je ktoś unaoczni. Ale wyjaśnijmy sobie coś. To nie jest tak jak w Intruzie, kiedy Melanie/Wanda idzie przez pustynię, idzie i idzie, i tylko idzie. Odbierałam to jako wstęp, kiedy stopniowo buduje się napięcie, wiecie, trochę taką ciszę przed burzą. Potem jest już coraz lepiej, robi się coraz ciekawiej, a na końcu... Cóż, Wy na pewno nie będziecie w świetnym stanie. Tę przewidywalność też należy potraktować indywidualnie. Ja zgadłam jedną rzecz, Paulina trochę więcej. Ale skoro ona mówi, że niektóre wydarzenia ją zaskoczyły, znaczy to, że jakieś 90% z Was nie wpadłoby na coś takiego.
Bohaterowie nie byli wyidealizowani i mieli swoje odchyły od normy. Shaun, jak to Irwin, uwielbiał tykać zombie patykiem (czyż to nie urocze?). Georgia, nasza Newsie, miała świra na punkcie newsów i szerzenia prawdy za wszelką cenę. A Buffy? Cóż, była jedną z Fikcyjnych, ale chyba nie skłamiemy, nazywając ją emo, które wywnętrzało się w poezji i innych tworach literackich. W książce znajdziemy mnóstwo postaci drugoplanowych i epizodycznych. Autorka starała się, aby każdy został dobrze wykreowany oraz miał swój udział w historii i w dużej mierze jej się to udało. Wysiliła się, tworząc czarny charakter. W gruncie rzeczy osobę złą do szpiku kości stworzyć jest łatwo. Co innego zaszczepić jej ideę i sprawić, by po trupach dążyła do celu, w jej mniemaniu kierując się wyższym dobrem.
Z reguły nie darzę bohaterek miłością i Feed nie jest wyjątkiem. Króluje Buffy, której nie znosiłam już od samego początku. Irytowało mnie jej zachowanie i za każdym razem, kiedy pojawiała się w książce, miałam ochotę ją udusić. Za Georgią nie przepadałam jakoś szczególnie, ale nie mogę też powiedzieć, że była denerwująca i w pewnym sensie nawet ją podziwiałam. Shauna natomiast bardzo polubiłam, choć - po dłuższym czasie - doszłam do wniosku, że narażanie życie dla statystyk było po prostu idiotyczne (ten zapłon). No właśnie, statystyki... Myślę, że moja niechęć do większości bohaterów wynika właśnie z tego wręcz chorobliwego zapatrzenia w bloga i jego popularność. Jakby tylko to się liczyło. Dla postaci, które stworzyła Mira Grant, świat w którym przyszło im żyć, jest polem do popisu. Miejscem, gdzie mogą udowodnić swoją wartość. Ale wartość jako blogera i nic poza tym, niestety.
W odróżnieniu od Pauliny, z reguły jestem w dobrych stosunkach z żeńskimi postaciami i Georgię bardzo lubiłam - była chyba najbardziej normalną z normalnych bohaterek, z jakimi miałam do czynienia. Podobał mi się jej sposób bycia, ta jej racjonalność, bez której po prostu nie potrafię sobie jej wyobrazić. W pewnym stopniu podziwiałam ją, bo choć nie miała łatwo, potrafiła zacisnąć zęby i zachowywać się tak jakby wszystko było w jak najlepszym porządku. Jestem takim trochę beznadziejnym przypadkiem, bo mam wieeelką słabość do facetów, których nie mogę mieć, istniejących tylko w książkach. Shaun nie jest wyjątkiem. Zwykle moje serce zdobywają (nie)wielkie słowa, romantyczne gesty i sytuacje, które powodują, że niepoprawnym romantyczkom miękną kolana. A on miał w sobie coś takiego, taki swój specyficzny urok, któremu nie potrafiłam, i nie chciałam, się oprzeć.
Wróćmy jeszcze na moment do dwójki głównych bohaterów. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem więzi, jaką autorka stworzyła między Georgią i Shaunem. Od pierwszych stron czuło się, jak blisko są ze sobą, a było to tak naturalne, że przez całą lekturę nawet się nad tym nie zastanawiałyśmy. To była naprawdę miła odmiana od tych wszystkich konfliktów między rodzeństwem i dziwnych, sztucznych relacji, które pojawiają się w większości książek młodzieżowych. Ich zażyłość była takim promyczkiem rozjaśniającym nieco tamtejszą ponurą rzeczywistość.
Pod względem stylistycznym, a w szczególności językowym, Mira Grant nadała tej powieści charakter - nie tylko stworzyła ciekawą historię, ale też ładnie ją opakowała. Wprowadziła własne określenia, dzieląc w ten sposób blogerów na pewne kategorie: Newsie, Irwinów i Fikcyjnych. Uatrakcyjniało to lekturę, pomagało wczuć się w tamtejszy świat i zrozumieć jak on funkcjonuje. Właściwie gdyby nie nadmiar zbędnych opisów na początku książki, nie miałabym żadnych uwag względem stylu i języka.
Feed okazało się zupełnie inne, niż sobie wyobrażałyśmy. Ja liczyłam na coś bardziej w stylu World War Z. Wiecie, więcej brutalności, wściekłe umarlaki, wygryzanie podbródków, krew i latające mózgi.* Tutaj nie znajdziemy aż tak drastycznych scen, ale z drugiej strony nie było też przesadnej łagodności. Okazało się, że Przegląd Końca Świata nie jest tylko płytką opowiastką o żywych trupach, które opanowały świat, bo, jak się przekonacie, to nie zombie stanowią najpoważniejsze zagrożenie.
Czy książka zasługuje na miano genialnej? Cóż, tutaj nasze zdanie jest podzielone** i nie ma na to dobrej odpowiedzi. Jedno jest pewne - powieść Miry Grant ma potencjał, który jednak nie został do końca wykorzystany. I tak naprawdę nie pozostaje wam nic innego, jak tylko na własnej skórze się o tym przekonać. Po cichu liczymy, że na Deadline nie ciąży klątwa drugich tomów oraz będzie lepszy od swojego poprzednika.
PS. Miejcie pod ręką chusteczki. Na końcu. Tak na wszelki wypadek. Przydadzą się.
* Nie zrozumcie mnie źle, WWZ nie składało się tylko z opisów latających mózgów! To była naprawdę genialna książka, z przesłaniem, traktująca temat nieco poważniej.
** Prawo genialności mówi, że: "Poziom genialności książki u Pauliny jest odwrotnie proporcjonalny do upływu czasu po skończeniu lektury". Innymi słowy - im więcej czasu upłynie, tym gorzej dla książki, zapamiętajcie to.
Tak wyglądała część naszej pracy nad tą recenzją. Straszne rzeczy tu widać...
______
Pisałyśmy tę recenzję trzy miesiące. TRZY. Liczę, że z następną nam już pójdzie o wiele szybciej i łatwiej (pobożne życzenia). Dajcie znać, co sądzicie o takich wspólnych recenzjach. Mam nadzieję, że wam się podoba i z niecierpliwością będziecie czekać na następną odsłonę TT. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz